Pociągiem na biwak z małymi dziećmi! Da się? Pewnie, że się… Hmm. To trochę skomplikowane…

Zaraz po narodzinach Wojtka, w ramach urlopu ojcowskiego, wybrałem się na kilkudniową wycieczkę z chłopakami. Tak, żeby mamusia mogła się spokojnie zorganizować z nowym członkiem rodziny, bez ciągłego „Mamo, a on mnie bije”, „Mamo, daj mi soku”, „Mamo, mogę bajkę?”, „Olu, gdzie są moje okulary?”. „Widziałaś gdzieś może moje czarne spodnie?”, „Mamy w domu wykałaczki?”, „Pranie? A na ile stopni? Jaki program? Można to szybko wirować? Który płyn?” itp. itd. Nie oszukujmy się. Matka nie ma łatwego życia.

Postanowiłem pokazać chłopakom, że można podróżować bez samochodu i obejść się bez cywilizacji. Zupełnie bez planu, z założeniem, że bierzemy sprzęt biwakowy i zobaczymy jak to będzie.

No i okazało się, że nie jest to tak do końca możliwe. Pomysł został zrewidowany już na etapie pakowania. Zabranie namiotu, materaców, śpiworów i ubrań na kilka dni wyczerpuje pojemność naprawdę dużego plecaka. Trzeba bardzo oszczędzać miejsce. O takich cudach jak kuchenka turystyczna, naczynia i prowiant, można niestety zapomnieć. O ile nie decydujemy się na dwójkę dorosłych objuczonych jak dromadery, to biwakowe podróże koleją z maluchami powinniśmy odłożyć do czasu, aż będą w stanie część ciężaru wziąć na swoje barki.

Zrobiliśmy więc z tego „pseudo biwak”. Zabraliśmy namiot, materace i śpiwory, żeby klimat był biwakowy. Wybraliśmy się koleją, bo to ciekawe samo w sobie. Chłopaki dotychczas jeździli pociągami podmiejskimi. Natomiast za cel obraliśmy ciocie, wujki i babcie. Nakarmią nas, napoją, udostępnią toaletę… Masę sprzętu można zostawić.

Podróż koleją sprawiła chłopakom sporo radości. To jednak zdecydowanie ciekawsze niż siedzenie w foteliku samochodowym. Myślę, że byłoby zupełnie inaczej, gdybyśmy jechali zapchanym pociągiem (a takie wciąż zdarzają się dosyć często). Na szczęście, na tej najdłuższej trasie, w jedną stronę trafił nam się zupełnie luźny pociąg (byliśmy sami w przedziale), a w drugą, zapełniony bardzo umiarkowanie, miłymi i wyrozumiałymi współpasażerami. Chłopakom nie lada frajdę sprawiło przemierzanie pociągu od lokomotywy po ostatni wagon i z powrotem, ganianie się od drzwi do drzwi po własnym wagonie, gapienie się przez okna na korytarzu i w przedziale. A przede wszystkim, iście małpie wygłupy na półkach na bagaże. Super było też chowanie się tam, za bagażami, przed konduktorem 🙂

Najpierw pojechaliśmy do cioci i wujka u których rozbiliśmy się obozem w ogródku. Spędziliśmy u nich kilka cudownych dni, pojeździliśmy poznańską komunikacją miejską i spędziliśmy przemiły dzień na poznańskiej Malcie.

Następnie, z uwagi na strasznie dziadowskie połączenia, wujek podrzucił nas samochodem do kolejnych wujków i prababci. Tam już nie rozbijaliśmy namiotu, ale śpiwory się przydały. Pojechaliśmy z Wujkiem nad jezioro, pojedliśmy owoce prosto krzaków i drzew, na wujkowej działce, pogadaliśmy z Babcią i zdeptaliśmy ich małe miasteczko, bawiąc się na różnych, osiedlowych placach zabaw. Niektóre z nich niewiele się zmieniły od czasu, gdy sam się na nich bawiłem 🙂

A na koniec wujek odwiózł nas na pociąg i wróciliśmy do Warszawy.

Niewiele miało to więc wspólnego z prawdziwym biwakiem. Ot, kilka nocy pod namiotem. Co zupełnie nie zmienia faktu, że był to super wyjazd. Dzieciaki się wybawiły. Ja też odpocząłem od codzienności. Bez żadnych zmartwień i dodatkowych obowiązków, mogłem się w 100% skupić na spędzaniu z nimi czasu i cieszeniem się z takiego najprostszego tu i teraz. Zobaczyłem się z rodziną, z którą nie widuję się zbyt często. A Ola się w tym czasie spokojnie zorganizowała z Wojcieszkiem. Same plusy.

No i muszę jeszcze powiedzieć, że z tym wielkim plecakiem i dwoma szkrabami, stanowiłem atrakcję samą w sobie 🙂 Ludzie się do mnie uśmiechali i przyjaźnie zaczepiali. Wszędzie otaczała mnie niesamowita życzliwość. Aż serce rosło. Szczerze polecam takie wycieczki.

Koszulkę dostałem na dzień ojca. Zobowiązuje 🙂